Smutne jest to, że co chwilę trzeba w trybie alarmowym prostować rozpowszechniane z siłą ognia artyleryjskiego skrajnie negatywne wiadomości dotyczące e-papierosów. Ale jeszcze smutniejsze jest to, że takie informacje są na portalach takich jak Nauka w Polsce, finansowanych ze środków Ministerstwa Nauki. W dniu 8.12. ukazał się tam tekst pt. Kobalt z e-papierosów spowodował olbrzymiokomórkowe zapalenie śródmiąższowe płuc. Brzmi groźnie, prawda? Straszliwe e-papierosy, ratuj się kto może. Przeczytajcie ten tekst, sygnowany mat/agt/pmw/ (czyżby autorzy się wstydzili pełnych danych?). Czy gdziekolwiek w nim wspomniano, że pacjent nie używał standardowego nikotynowego e-papierosa, lecz waporyzer służący do inhalowania ekstraktu z marihuany? Oczywiście, że nie. Czy przypomniano o serii zachorowań spowodowanych właśnie inhalowaniem lewych płynów z THC, zawierających też octan tokoferylu? Nie. I wreszcie – co chyba najważniejsze: czy wspomniano, że nawet autorzy oryginalnej publikacji piszą, że jakoś dziwnie nie udało się im w próbkach pobranych z płuc pacjenta znaleźć kobaltu? Także nie. Dlaczego to zostało pominięte? Pozostawię to może jako niedomówienie.
Owszem, w liquidzie stwierdzono obecność kobaltu w ilości 0,6 μg/ml, ale tak naprawdę to niewiele oznacza. Pamiętajmy, że od kilkunastu lat miliony ludzi na świecie używają e-papierosów. Kobalt można w śladowych ilościach wykryć prawie wszędzie. I przez te kilkanaście lat nikt nie zapadł na „kobaltowe płuco” (przypomnijmy, bez kobaltu w płucach). Skąd zatem wniosek autorów, że to kobalt? Z rozbrajającą szczerością przyznają, że to dlatego, że pacjent nie pracował w miejscach ekspozycji na kobalt z innych źródeł, więc zapewne musiał wchłonąć z liquidu.
Jak wiecie, nie jestem lekarzem, oddam więc może pole specjalistom. Prof. Britton uważa, że brak cząstek kobaltu w płucach zamyka sprawę i pozwala tylko na stwierdzenie, że inhalowanie jakichś ekstraktów z konopi może być szkodliwe. Dr Hopkinson dodaje, że ewentualne narażenie na kobalt może wynikać z faktu, że w tych waporyzatorach jest wyższa temperatura grzałki, co może (ale nie musi!) zwiększać ekspozycję na ten metal.
Wiem, że trwa dyskusja specjalistów na ten temat, ale nie zauważyłem, aby ktokolwiek zgadzał się z takim wnioskowaniem, jakie zaprezentowali autorzy artykułu. Smutne jest to, że media od razu podchwytują takie studia przypadków i rozdmuchują je do niebotycznych rozmiarów. Można by jeszcze zrozumieć portale plotkarskie, ale Nauka w Polsce? No ludzie…
A może to wszystko jest związane z etymologią nazwy tego pierwiastka? Słowo kobalt pochodzi od niemieckiego „kobold”, oznaczającego złośliwego gnoma. Czasami jest przedstawiany z fajką – może to jest trop?
Na koniec poważnie: przypominam, że e-papieros to nie jest zabawka ani modny gadżet. Jest to urządzenie przeznaczone dla dorosłych palaczy tytoniu, którzy chcą porzucić palenie. I nikt nie ma prawa pisać, że są bezpieczne – ale wiadomo, że są wielokrotnie mniej szkodliwe niż zwykłe papierosy. Tyle na ten temat.
Archiwa tagu: ZBHM
Tym razem o kobalcie, a w zasadzie o tym, jak można wyciągać wnioski bez dowodów
Huzia na Józia, czyli o narastającej medialnej nagonce na e-papierosy
Tak, jak już pisałem wcześniej – sytuacja z problemami w USA jest rozwojowa. Jak podaje Reuters, jest już 29 ofiar śmiertelnych (stan na 14.10), a ok. 1300 osób było lub jest hospitalizowanych. Niestety, można się obawiać, że to nie jest jeszcze ostateczny wynik. Trzeba jednak zauważyć, że pomimo tego, iż ta swoista „epidemia” rozpoczęła się ok. 4 miesiące temu, nadal jest ograniczona do terytorium USA. Nie ma żadnych doniesień z Wielkiej Brytanii, reszty Europy, Ameryki Południowej czy Australii. Ponadto, jak przyznało CDC niemal 90% przypadków dotyczy stanu po użyciu płynów zawierających THC, octan tokoferylu i inne substancje oleiste. Ale ani CDC ani FDA nie podaje jeszcze ostatecznej przyczyny, która powoduje te schorzenia płuc. Gdzieniegdzie można przeczytać o możliwym wpływie metali ciężkich, ale wydaje się to bardzo mało prawdopodobne. Grzałki kilka lat temu były znacznie gorsze jakościowo, a do tego prawie wszystkie są produkowane w Chinach i rozsyłane na cały świat. Wątpliwe, aby jakaś dziwna partia grzałek trafiła tylko do USA. Przy okazji – zwróćcie uwagę na bardzo wyważony tekst Reutersa – tonuje emocje, cytuje konkretnych ludzi. Bardzo rozsądny artykuł. Chciałoby się westchnąć: szkoda, że nie u nas.
Tymczasem nagonka na e-papierosy trwa w najlepsze – także w Europie. Kilka temu w serwisie zdrowotnym Gazety.pl ukazał się strasznie alarmistyczny tekst. Pozwolę sobie wrzucić tu tekst, który umieściłem tam jako mój komentarz.
Zacznijmy od tego, że autor(ka?) powinien nieco się douczyć chemii. Azotanów czy azotynów nie dodaje się do tytoniu „celem utwardzenia”. Jony nitrozonowe nie istnieją, nie ma też reakcji nitrozacji. Polecam pierwszy z brzegu podręcznik do chemii organicznej.
Ale teraz do samego badania: komentarz prof. Petera Hajka: Badania na gryzoniach nie przekładają się na wyniki na ludziach. Liczba myszy jest o wiele za mała, aby wyciągać jakiekolwiek wnioski. Stężenie aerozolu w powietrzu było gigantyczne, absolutnie nierealistyczne. Bardzo podobne wnioski wyciągnął niezależnie prof. Britton [ten sam, którego cytuje Reuters!]. Inni badacze podkreślają brak danych dotyczących stężenia nikotyny we krwi – poważny błąd metodologiczny. Zero danych dotyczących generowania aerozolu – bardzo możliwe, że powstawał on w warunkach znanych jako dry puff (czyli tzw. szmata w żargonie użytkowników e-papierosów).
No i najważniejsze – gdzie jest porównanie z działaniem dymu ze zwykłych papierosów?
Podsumowując: bezsensowne torturowanie biednych myszek, aby udowodnić z góry założoną tezę.
Jeszcze bardziej debilny (tak, to właściwe słowo) tekst ukazał się na wp.pl. Bo jak inaczej można skomentować zdanie: E-papierosy mogą zabijać nawet szybciej, niż standardowe wyroby tytoniowe. No i ten passus: Chociaż nie ma żadnych konkretnych informacji, jak powstaje dolegliwość powiązana ze śmiercią 26 osób i ciężkim uszkodzeniem płuc u kolejnych 1300, to jedno jest pewne. Spowodowały je e-papierosy.
Według mnie pewne jest coś innego – pan autor – Arkadiusz Stando – nie ma zielonego pojęcia o tym, o czym próbuje pisać. Chciałoby się powiedzieć: pilnuj, szewcze, kopyta! Nie godzi się komuś, kto się mieni dziennikarzem, pisać jakikolwiek tekst bez wcześniejszego zbadania sprawy albo skorzystania z konsultacji z ludźmi, którzy znają dany temat. Skądinąd zresztą wiem, że i w innym temacie (konkretnie Czarnobyl i Fukushima) tenże sam pan został zjechany z góry do dołu przez ludzi będących specjalistami w opisywanej tematyce.
Niestety, nawet czasopisma, które w założeniu są popularnonaukowe, też przyłączają się do chóru potępiających e-fajki (np. Focus, linka nie podaję, żeby nie propagować, można łatwo znaleźć). W sieci są kolejne dziesiątki, a może już nawet setki tekstów, w których kompletnie bezrefleksyjnie twierdzi się, że chmurzenie jest równie szkodliwe jak palenie tytoniu. Każdy taki tekst powoduje szerokie uśmiechy prezesów koncernów tytoniowych, jak też oczywiście ministrów finansów. Bo na pewno sporo ludzi przestraszy się i wróci do starych „dobrych” ćmików. Popłynie kasa do Big Tobacco, a dodatkowo z vat i akcyzy do budżetu.
To było do przewidzenia… :(
Amerykańskie media (m.in. CBS) informują o pierwszym przypadku śmierci użytkownika EIN. Nie chodzi o zatrucie, ale o eksplozję samego urządzenia w trakcie użytkowania. Zdarzenie miało miejsce na Florydzie, w miejscowości St. Petersburg, a ofiarą jest 38-letni producent telewizyjny Tallmadge „Wake” D’Elia.
Zdarzenie miało miejsce 5 maja, ale dopiero kilka dni temu ujawniono wyniki przeprowadzonej autopsji. Okazało się, że dwa elementy rozerwanego w wyniku eksplozji e-fajka przebiły kości czaszki z siłą pocisku i to było bezpośrednią przyczyną śmierci. Eksplozja spowodowała także pożar. Okazało się, że ciało pechowca było poparzone w 80%. Z informacji ujawnionych przez tamtejszą policję wynika, że EIN był produkcji filipińskiej (firma Smok-E Mountain). Niestety, jak na razie nie wiadomo nic więcej o samym urządzeniu ani też o rodzaju akumulatora, który był używany. Eksplozje baterii zdarzają się co jakiś czas – pamiętam podobny wypadek, w którym ex-żołnierz stracił kilka zębów i miał poważne uszkodzenia żuchwy, ale w tamtym przypadku było wiadomo, że facet używał moda mechanicznego i jakiejś bardzo taniej baterii.
Podejrzewam, że w tym przypadku mogło być podobnie, chociaż jak na razie brak pewnych informacji. Tak czy inaczej – trzeba do znudzenia powtarzać, że zła bateria może stanowić poważne zagrożenie. Nie warto oszczędzać na sprzęcie – dbajmy o to, aby kupować u sprawdzonych dostawców i stosować tylko dobre, markowe akumulatory. Zwarcie, które jest najczęściej przyczyną eksplozji, to zjawisko nagłe. Jest spore prawdopodobieństwo, że nawet nie będziemy mieli szans, aby zareagować, bo wszystko rozgrywa się w ułamkach sekund. Apeluję też o to, aby nie nosić akumulatorów luzem w kieszeniach czy podobnych miejscach. Znane jest co najmniej kilka przypadków, że taki akumulator spotka się tam z drobnymi monetami czy kluczami – i zwarcie gotowe. W najlepszym przypadku zostaną poparzone uda, w gorszym może dojść do gorszych szkód.
Tutaj można zobaczyć zdjęcie nieszczęśnika z e-fajkiem w ręku. Naprawdę szkoda człowieka – miał jeszcze kawał życia przed sobą. Prowadził bardzo aktywne życie, namiętnie jeździł na rolkach, grał w hokeja, był gitarzystą i kompozytorem. Ech…
Uważajcie, moi drodzy. Bardzo uważajcie.
Ceterum censeo Directiva Tobaccorum delendam esse!
(A poza tym uważam, że Dyrektywa Tytoniowa winna być zniszczona!)
Znowu straszą, tym razem nowotworami pęcherza. Na wyrost, jak zwykle
Kilka dni temu w czasopiśmie Journal of Urology ukazał się krótki komunikat (PDF – ang.) dotyczący badań markerów nowotworów pęcherza u użytkowników EIN oraz osób niepalących (i nieużywających EIN). Oczywiście media bardzo szybko podchwyciły temacik (tu np. Daily Mail), bo… no, wiadomo – nie ma nic lepszego niż straszenie. Jak widać w Daily Mail informacja idzie w świat w postaci: u 92% użytkowników znaleziono markery nowotworów pęcherza. Ciekawe, że nie napisano, że badano mocz zaledwie 13 osób, co oznacza tak naprawdę kompletnie niewiarygodną próbkę. Nie poinformowano też, że tak naprawdę dwa związki znalezione w moczu nie są żadnymi specyficznymi markerami nowotworów pęcherza. Co więcej – okazuje się, że te same związki znajduje się też często w moczu ludzi niepalących. Jak zauważa na swoim blogu Farsalinos, cytując specjalistę od biomarkerów, Stephena S. Hechta, związki o których mowa mogą w dużym stopniu pochodzić ze środowiska, w którym żyją ludzie. Podobne obserwacje poczynili uczeni niemieccy, którzy uważają, że akurat te dwa związki mogą pochodzić z innych źródeł niż palenie tytoniu, paliwo dieslowskie itp. Przy okazji – jako chemik nie bardzo widzę, w jaki sposób w aerozolu z EIN mogą się znaleźć takie związki, jak 2-aminonaftalen czy o-toluidyna, ale to tylko drobiazg.
Co ważne – w moczu użytkowników EIN nie znaleziono śladów np. benzo[a]pirenu, jednego z tzw. wielopierścieniowych węglowodorów aromatycznych (WWA) – a te związki są naprawdę odpowiedzialne za nowotworzenie.
Tak więc, moi drodzy, bez wielkiej paniki. Oczywiście warto będzie zrobić badanie na zawartość tych związków w aerozolu, bo ostrożności nigdy dość, ale na pewno nie można na podstawie jednego maleńkiego lokalnego badania wysnuwać daleko idących wniosków.
Ceterum censeo Directiva Tobaccorum delendam esse!
(A poza tym uważam, że Dyrektywa Tytoniowa winna być zniszczona!)
Kiedyś był formaldehyd, teraz jest benzen – kilka słów o dziwnej publikacji
Dostałem dziś rano namiar na pewną pracę, której tekst dość mocno mnie zaskoczył. „Benzene formation in electronic cigarettes”, bo tak brzmi tytuł oznacza ni mniej ni więcej „Tworzenie benzenu w papierosach elektronicznych”. Na początek może kilka słów o samym bohaterze tej publikacji. Benzen to jeden z najprostszych związków aromatycznych – sześć atomów węgla i tyleż samo atomów wodoru. Jest cieczą o charakterystycznym zapachu, palną, lotną i niebezpieczną. Jest toksyczny, a od jakiegoś czasu uznawany za rakotwórczy. Oddziałuje dość silnie na układ nerwowy, powodując pobudzenie lub depresję.
Ale przejdźmy jednak do samej pracy. Warto powiedzieć, że główny jej autor, pan James Pankow, wsławił się już 2 lata temu niesławną publikacją o formaldehydzie emitowanym z EIN. Praca ta została totalnie skrytykowana. Co więcej, nie przeszła ona wtedy klasycznego procesu „peer review”, czyli recenzji, które są niezbędne, aby tekst był formalną publikacją. Został opublikowany jako tzw. list do redakcji. Przypomnijmy, że ówczesna krytyka dotyczyła fatalnej metodyki badawczej – przegrzewano wtedy atomizery, w zasadzie tylko po to, aby udowodnić, że da się wycisnąć z liquidu formaldehyd. Jest to typowe dla ludzi, którzy robią badania pod założoną tezę – coś, co absolutnie nie popycha nauki do przodu.
Tutaj sytuacja jest nieco inna – okazało się, że w przypadku, gdy używano systemu zamkniętego – JUUL – z fabrycznymi kapsułkami z liquidem, nie znaleziono śladów benzenu. Gdy jednak użyto typowych systemów tank z liquidami opartymi na PG i VG, w aerozolu automagicznie pojawia się benzen. Jeśli przyjrzymy się dokładniej składowi płynów, dowiemy się, że dodawano do nich związków aromatycznych, takich jak kwas benzoesowy, który dość rzadko można znaleźć w liquidach komercyjnych. No ale kwas benzoesowy może zostać przekształcony w benzen, więc dlaczego by nie spróbować. 😉 Problem tylko w tym, że taka reakcja nie ma ŻADNEJ szansy zajść w warunkach spotykanych w EIN.
Ale panowie poszli znacznie dalej – rozrysowali sobie możliwość uzyskania benzenu w reakcji PG z VG, a także z samej gliceryny (patrz rys. 1). Świadomie piszę „rozrysowali”, bo w zasadzie na kartce można napisać i zbilansować dowolną reakcję chemiczną (np. Al + Cu -> Au + Cl). Problem jest tylko z tym, że nie każda z nich może zajść w praktyce. Zastanawiające jest, że autorzy dla poparcia swoich tez cytują inne prace naukowe, w tym np. Conversion of Glycerol to Alkyl-aromatics over Zeolites (tekst w PDF). Wystarczy jednak przeczytać sam tytuł tej pracy, aby zdać sobie sprawę, że do reakcji konwersji niezbędne są zeolity (to takie glinokrzemiany). Ludzie – ktoś z Was słyszał o tym, że w atomizerze stosuje się zeolity? Ja nie. Co więcej, jak się wczytamy w sam tekst, to dowiemy się, że owszem, z gliceryny może powstać benzen, ale… po pierwsze: z wydajnością nie większą niż 1%, a po drugie: do tego niezbędne jest ciśnienie 20 atmosfer(!). Ludziska – ma ktoś ciśnieniowy atomizer z zeolitami? Jeśli ktoś przypadkiem ma, musi pamiętać o corocznym przeglądzie w Urzędzie Dozoru Technicznego, któremu podlegają wszystkie urządzenia ciśnieniowe 😉
Nie mam zielonego pojęcia, jak im się udało wykryć ten benzen, nie zamierzam się za bardzo wgłębiać w szczegóły, bo szkoda mi na to czasu. Wiem natomiast jedno – cała ta praca nie trzyma się przysłowiowej kupy. Włożyli w nią masę roboty, wydali sporo pieniędzy na odczynniki, w tym bardzo drogie znakowane izotopowo. Miało być mądrze, a wyszło jak zawsze u pana Pankowa.
Dziękuję za uwagę.
Ceterum censeo Directiva Tobaccorum delendam esse!
(A poza tym uważam, że Dyrektywa Tytoniowa winna być zniszczona!)
Zanim znowu będzie histeria medialna, czyli o benzenie
Jak zapewne pamiętacie, mieliśmy już medialne akcje dotyczące formaldehydu, benzaldehydu, wielopierścieniowych węglowodorów aromatycznych (WWA) – starałem się zawsze na nie reagować, właśnie zanim rozpęta się histeria medialna. Teraz znowu muszę zrobić ruch wyprzedzający.
Tym razem na tapecie jest benzen w aerozolu. Oczywiście wiadomo, że benzen jest związkiem szkodliwym, a nawet bardzo szkodliwym. Działa on silnie na szpik kostny i może powodować białaczkę albo raka. Wiemy też, że pewne ilości benzenu powstają w trakcie palenia tytoniu. Pamiętajmy jednak o starej zasadzie Paracelsusa – wszystko zależy od dawki. Tyle tytułem wstępu.
Grupa badaczy ze Stanowego Uniwersytetu Portland (stan Oregon) opublikowała pracę dotyczącą tworzenia się benzenu w trakcie chmurzenia. Jako chemik muszę powiedzieć, że praca ta jest ciekawa metodologicznie. Sporo roboty włożono w analizy, podejrzewam, że wydano też dość dużo kasy, ponieważ do badań stosowano znaczone izotopowo związki chemiczne (konkretnie chodzi o izotop C-13), co pozwala na badanie ścieżek reakcji, czyli tego, co z czego powstaje. Szkoda tylko, że zdecydowana większość pary poszła raczej w gwizdek.
Do badań użyto trzech rodzajów EIN: jednym z nich jest mało znany w Polsce JUUL – system zamknięty, bez regulacji napięcia/mocy (pierwotnie znany jako Ploom). Drugim jest dość popularny u nas EVOD, a trzeciem – także znany Subtank Nano. Jak zwykle nie zamierzam opisywać szczegółów badań chemicznych, zainteresowani mogą sobie zajrzeć do źródła.
Skrótowo napiszę o tym, co zostało zbadane. Otóż autorzy wzięli JUULa, ponieważ z innych badań wynikało, że w ich kartrydżach znajduje się sporo kwasu benzoesowego (nawet do 45 mg/ml), a właśnie z niego może w pewnych warunkach powstawać benzen. Zapuścili automat do chmurzenia, przeanalizowali powstający aerozol. Efekt: ilość powstającego benzenu okazała się być poniżej granicy wykrywalności. Hmm…
No to panowie przerzucili się na klasycznego EVODa i Subtanka, gdzie można manipulować mocą. W warunkach normalnych (moc zalecana – ok. 6 W) znowu nie znaleziono zbyt dużo benzenu. Ale dlaczego nie podkręcić mocy tak, aby coś znaleźć? Jak pomyśleli, tak zrobili i już wtedy mieli „szczęście”. Benzen się pojawił przy mocy 13 W, a jeszcze więcej go było przy 25 W. Ale znowu – kłania się Paracelsus. Konstantinos Farsalinos zadał sobie trud i przeliczył otrzymane wyniki na dawki. No i okazało się, że po to, aby przepuścić przez płuca tyle benzenu ile każdy z nas (w tym oczywiście także niepalący i ci, którzy nie używają EIN) wdycha z otaczającego nas powietrza, musiałby dziennie zużyć ponad 100 ml liquidu. Ludziska, znacie kogoś, kto dałby radę tyle wychmurzyć?
Smutne jest także to, że publikacji towarzyszy też informacja prasowa. To już szczyt manipulacji i hipokryzji. Czytamy tam o tym, jak straszliwy jest ten cały benzen, ale też o tym, że niektóre zasilania mogą nawet osiągać 200 W (w domyśle: no to zastanówcie się, ile tam musi być tego benzenu). Jasne, że mogą tyle osiągać. Mój samochód osiąga spokojnie 205 km/h, ale nie odważyłbym się tego próbować na polskich drogach. Chciałbym zobaczyć kogoś, kto ustawia 200 W i używa tego do ciągłego chmurzenia z grzałką 1,8 Ω.
Reasumując – reakcje, w wyniku których w trakcie chmurzenia powstaje benzen są teoretycznie możliwe. W praktyce – podobnie jak w przypadku formaldehydu – tylko kamikaze, który jest koneserem znanego nam „bobra”, może zasysać ilości benzenu większe niż te, które wdycha z otaczającego go powietrza.
Publikacja ukazała się 8.03, a już 9.03 mamy wysyp „mądrych” tekstów o straszliwym benzenie w mediach angielskojęzycznych. Obawiam się, że w ciągu kilku najbliższych dni pojawią się też i u nas. Dlatego też napisałem ten tekst.
Ceterum censeo Directiva Tobaccorum delendam esse!
(A poza tym uważam, że Dyrektywa Tytoniowa winna być zniszczona!)
Aromaty a płodność, czyli o tym, jak się uprawia „naukę medialną”
No i znowu zaczyna się nakręcanie histerii medialnej. Tym razem na warsztacie są plemniki. Jak donoszą media, „niektóre aromaty pozbawiają szans na posiadanie dzieci”. Brzmi szokująco? Jasne. Jest prawdą? Zdecydowanie wątpię. Ale klikalność rośnie, przeciwnicy EIN piszą „a nie mówiłem!”. I wszystko się kręci jak zwykle. A do tego artykuł okraszono filmem, na którym widać eksplozję akumulatora do EIN. No cóż, to akurat może zaszkodzić na płodność, bo jak w wyniku takiego wypadku facetowi urwie… no, wiadomo, to już raczej nie będzie miał dzieci.
A więc – zanim będzie histeria medialna – parę słów wyjaśnienia. Cała sprawa związana jest z doniesieniem pani dr Helen O’Neill, prezentowanym na British Fertility Conference (Brytyjska Konferencja o Płodności) w Edynburgu. Sprawa jest bardzo świeża, a więc, jak można się domyślać, mamy bardzo mało rzetelnych informacji poza enuncjacjami prasowymi. Pani doktor w rozmowie z mediami określiła swoje wyniki jako szokujące, bo okazało się, że takie aromaty, jak cynamonowy czy też o smaku balonowej gumy do żucia zmniejszają ruchliwość plemników, a także inne istotne parametry wpływające na zdolność do zapłodnienia.
Na portalu Vaping360 znajdziemy artykuł napisany przez Jima McDonalda, w którym próbuje on analizować to, co można znaleźć w mediach. I wygląda na to, że zespół pani O’Neill wykonał bardzo prosty eksperyment – zmieszał na płytce Petriego rozpuszczone w PG aromaty używane w EIN z nasieniem pobranym od 30 mężczyzn i badał ich ruchliwość, dojrzałość i jakieś tam inne parametry. No i wyciągnął wniosek, że przynajmniej niektóre z nich są straszliwie szkodliwe. Kolejnym wnioskiem – uwaga – jest to, że kwestia dopuszczenia konkretnych liquidów powinna być rygorystycznie uregulowana. HA! No to mam jasność.
Czekam na jakieś szczegóły dotyczące tych badań. Jak wykonywano eksperymenty, czy była próbka kontrolna, jakie były stężenia itp. Jakie badania przeprowadzono na myszach, bo i one były testowane przez panią O’Neill. Bez tej wiedzy nie można w żaden sposób tego skomentować. Podobno pod koniec stycznia ma się ukazać jakaś praca. Pożyjemy, zobaczymy.
Tymczasem proponuję na wszelki wypadek zaprzestać wstrzykiwania sobie liquidów w jądra. No bo tak by w realu wyglądało przeniesienie doświadczenia z poziomu in vitro do in vivo, prawda? Czy plemnik naprawdę rozróżni, że aromat pochodzi z EIN czy np. z ciasteczka cynamonowego? Czy naprawdę wszystko, co inhalujemy dociera niezmienione w sensie jakościowym i ilościowym do jąder? No ludzie…
Jak sobie zrobicie przegląd mediów światowych, zobaczycie jak szybko takie wieści się roznoszą. „Shocking!”, Daily Mail, New Zealand Herald, The Sun, The Times… a po weekendzie pewnie i u nas będzie wysyp podobnych tekstów. Zapinamy pasy, będzie jazda.
Ceterum censeo Directiva Tobaccorum delendam esse!
(A poza tym uważam, że Dyrektywa Tytoniowa winna być zniszczona!)
Używanie e-fajek równie groźne jak palenie tytoniu? Nie, to tylko jak zawsze media straszą
Czytuję regularnie blog Clive’a Batesa. Jego najnowszy wpis dotyczy świeżej histerii medialnej. Myślę, że warto się z tym zapoznać.
Kolejny raz media (tym razem anglojęzyczne) rzuciły się na informacje z kongresu medycznego jak, nie przymierzając, Reksio na szynkę. Oczywiście przemieliły, podkoloryzowały i stąd powstały tytuły typu „E-papierosy poważnie uszkadzają serce” czy „Chmurzenie równie szkodliwe jak palenie”. Chciałbym skomentować ten proces, aby ludzie zobaczyli, jaki jest mechanizm takich działań. Dotyczy to zarówno samych badań naukowych, jak też późniejszego komentowania ich w prasie popularnej. Nazywa się to z angielska „cherry picking”, czyli wybieranie wisienek (domyślnie: z tortu), a polega na wybiórczym używaniu fragmentów tekstu/wyników itp. i wyciąganiu wniosku tylko z tych wybranych.
Rzucę tu może klasyczny przykład biblijny. Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że Biblia wprost poleca samobójstwo. Weźmy dwa fragmenty – pierwszy z Ewangelii wg św. Mateusza: „Rzuciwszy srebrniki ku przybytkowi oddalił się, potem poszedł i powiesił się” i dodajmy drugi: „Jezus mu rzekł: Idź, i ty czyń podobnie!” (to z kolei u Łukasza). No proszę – sam Jezus nakazuje iść i się powiesić!
I tutaj mamy bardzo podobną sprawę. Na Europejskim Kongresie Kardiologów była prezentowana praca, w ramach której badano wpływ chmurzenia na wzrost sztywności aorty u młodych ludzi. No i badaczom wyszło, że u osoby chmurzącej przejściowo wzrasta sztywność aorty, podobnie jak u kogoś, kto pali analogi. No i właśnie z tej pracy pochodzi wszystko, co znajdujemy w prasie. Czy w artykule jest cokolwiek na temat uszkodzenia serca? Nie. Czy jest dowód, że chmurzenie jest tak samo szkodliwe jak palenie? Oczywiście, że nie.
No dobrze – to co to jest ten wzrost sztywności aorty? Mamy z nim do czynienia przede wszystkim u ludzi starszych, czy też chorujących na miażdżycę. Proces ten utrudnia dopływ krwi do serca, a więc ewidentnie jest niekorzystny. Tyle, że w przypadku miażdżycy czy też zaawansowanego wieku usztywnienie tętnic trwa cały czas, natomiast tutaj mowa jest o efekcie krótkotrwałym – kilku(nasto)minutowym, po którym wszystko wraca do normy. Czy powinniśmy się tym przejmować? Nie bardzo. Dlaczego? To proste – bardzo podobny efekt obserwowano w przypadku kofeiny (i to jest praca tego samego autora!), oglądania meczu czy też debaty komisji sejmowej na temat ustawy implementacyjnej albo w trakcie egzaminu lub klasówki w szkole. A jednak nikt w mediach nie pisze „kawa poważnie uszkadza serce” czy też „Pisanie klasówek jest równie szkodliwe jak palenie papierosów”. A przecież i takie wnioski można by wyciągnąć, prawda?
Ktoś może spytać czy odkrycie prezentowane na kongresie jest sensacją i nowością naukową. Skądże, badania na ten temat były prowadzone już wiele lat temu i ich wyniki są znane. Nie ma więc żadnej sensacji ani nowości – ot, kolejna praca. A co do mediów: psy szczekają, karawana chmurzących idzie dalej.
Ceterum censeo Directiva Tobaccorum delendam esse!
(A poza tym uważam, że Dyrektywa Tytoniowa winna być zniszczona!)
Artykuł-kuriozum w popularnym portalu medycznym i „Służbie Zdrowia”
Natknąłem się dziś na kolejny przykład eksperta z grupy „nie znam się, nie chce mi się w źródłach szukać, więc się wypowiem. Tym razem jest to pan Krzysztof Boczek, którego tekst ukazał się na podobno poważnym portalu Medexpress.pl. Pan Autor zatytułował go „E-papierosy na cenzurowanym”. Przyjrzyjmy się niektórym fragmentom tego tekstu:
„W ub.r. w USA aż 3 mln ludzi do 20. roku życia korzystało z e-papierosów. To 16 proc. wszystkich nastolatków w tym kraju.”
Owszem, te liczby są prawdziwe. Rzecz jednak w tym, że pytanie w badaniu ankietowym brzmiało: czy w ciągu ostatnich 30 dni używałeś choćby jeden raz e-papierosa?
Czy można uznać, że te 16% jest regularnymi użytkownikami? To trochę tak, jakby ktoś przyznał się do wypicia jednego piwa w ostatnim miesiącu i został wrzucony do grupy pijących regularnie.
Czytajmy dalej:
„Po trzecie: wysiłki speców od marketingu – w USA zamiast „palenie” spopularyzowali słowo „vaping”. Brak polskiego odpowiednika, ale bliżej jest mu do „inhalowania” niż do „palenia”. A wiadomo – inhalacja jest zdrowa. Zadziałało.”
Zaiste – ciekawy ciąg myślowy. „Vapingowi” bliżej do inhalowanie niż do palenia? Jak pan Autor do tego doszedł? Panie Boczek – wystarczyło trochę poszperać w sieci, aby dowiedzieć się, że to nie spece od marketingu wymyślili słowo „vaping”. Za trudne to było?
Naszym też się dostało:
„Podobny trick próbowano zastosować w Polsce. Stowarzyszenie Użytkowników Elektronicznych Papierosów „Waper” było oburzone powszechnym stosowaniem określenia „palenie e-papierosów”. Organizacja twierdziła, że tych produktów się „używa”.”
A pan Autor będzie nadal twierdził, że elektronicznego papierosa się pali? Warto sprawdzić definicję procesu spalania, aby się publicznie nie ośmieszać.
Idziemy dalej:
„W Wielkiej Brytanii aż pół miliona ludzi uważa, że dzięki e-papierosom łatwiej uda im się rzucić nałóg. Mimo że zawierają nikotynę, a ta uzależnia. To efekt lansowanych przez e-lobby informacji. Dodatkowo ludzie uważają, że elektroniczne „szlugi” są… zdrowsze niż standardowe.”
Szanowny Panie: osobiście znam setki ludzi w Polsce, którzy nie tylko tak uważają. Oni rzucili palenie tytoniu. Na świecie udało się to już milionom ludzi. Bez żadnego e-lobby. Co do ostatniego zdania: czy pan uważa, że nie są?
„Szok wywołał dopiero raport przygotowany przez naukowców dla japońskiego Ministerstwa Zdrowia, a opublikowany przez tamtejszy Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego (NIZP) w 2014 roku. Uczeni porównali standardowe papierosy i elektroniczne pod względem stężenia groźnych substancji powodujących raka, m.in. formaldehydu i acetaldehydu.”
Ech… a raptem kawałek dalej cytuje pan ten komentarz dr. Farsalinosa. A tam wszystko jest wyłożone czarno na białym. No to jak to jest?
Ale tutaj mamy jeszcze większe kuriozum:
„W późniejszej publikacji w „New England Journal of Medicine” Naoki Kunugida, badacz z NIZP, napisał, że uwalniany formaldehyd w e-papierosach może wchodzić w proces, którego efektem jest aerosol wdychany przez użytkownika. I to ma stwarzać większe niebezpieczeństwo dla zdrowia.”
I tu mamy trafiony-zatopiony. Nie czytał pan tej publikacji, jestem tego pewny. „Proces, którego efektem jest aerosol…” – zapisałem sobie w notatniku, w którym zbieram najbardziej idiotyczne sformułowania z artykułów o e-fajkach.
„Głośno o negatywnych stronach e-papierosów mówiło także Amerykańskie Stowarzyszenie Płuc (ALA). Podkreślało, że w USA z ponad 500 modeli tych produktów i prawie 8 tys. płynów do ich nabijania, wszystkie zawierały nikotynę – uzależniającą, rakotwórczą, niebezpieczną dla dzieci, młodzieży i kobiet w ciąży.”
I znowu – nie odrobił pan lekcji, szanowny panie. ALA nigdzie nie napisało o tym, że nikotyna jest rakotwórcza. Bo nie jest. Owszem, słowo „carcinogens” pada, ale nie dotyczy nikotyny. Wstyd! Nie skomentuję już tego, że według pana Boczka e-papierosy zawierają nikotynę. Nie zawierają.
Dalej autor jeszcze dalej odlatuje:
„niektóre rodzaje papierosów elektronicznych mają wysoki poziom trujących chemikaliów. Należy do nich bardzo niebezpieczny nitrozoamin”
Po pierwsze – nitrozoamina jest rodzaju żeńskiego. Po drugie – nitrozoaminy można wykryć w plastrach i gumach nikotynowych. Może też poprowadzi pan krucjatę przeciw tym produktom? Przy okazji – podejrzewam, że nie zdaje pan sobie sprawy z tego, że każdy związek można wykryć wszędzie. Istotne jest jego stężenie. A w e-fajkach (podobnie jak plastrach i gumach) nitrozoaminy są obecne tylko w ilościach śladowych. Ich poziom jest niski – podobnie do pańskiego artykułu.
Tu mamy kolejną ciekawostkę:
„Królewska Akademia Lekarzy (Royal College of Physicians) – prestiżowa w Wlk. Brytanii uczelnia wyższa”
Znowu się nie chciało zajrzeć do źródeł. RCP nie jest i nigdy nie było uczelnią. Ale prawdą jest to, że jest to organizacja prestiżowa.
W zasadzie mógłbym się dalej znęcać, ale mi się zwyczajnie nie chce. Generalnie tekst jest żałosny. A najsmutniejsze jest to, że ukazał się na ponoć poważnym portalu medycznym. Co gorsza, z tekstu wynika, że można go też znaleźć w najstarszym polskim czasopiśmie medycznym „Służba Zdrowia”. Niestety…
Ceterum censeo Directiva Tobaccorum delendam esse!
(A poza tym uważam, że Dyrektywa Tytoniowa winna być zniszczona!)
ZBHM – zanim będzie histeria medialna – część 2. Jak odróżniać mililitry od mililitrów
Dziś jest specjalny dzień – 29 lutego. I w takim dniu dziwne rzeczy się dzieją. Na przykład w Hong Kongu. Publikują tam artykuł, w którym obwieszczają, że e-papierosy są MILION razy bardziej szkodliwe niż (skądinąd zanieczyszczone) powietrze w tym azjatyckim mieście. Zanim jednak wywalicie swoje e-fajki i liquidy, przeczytajcie to wyjaśnienie. Aha – tu muszę podziękować Konstantinosowi Farsalinosowi, który na swojej stronie zwrócił uwagę na tę sprawę. Przyznam, że bardzo nieregularnie czytuję media z Hong Kongu. Postaram się to nadrobić. 😉
Ale teraz do rzeczy. Tym razem badano tam tzw. wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne (WWA – ang. PAH). No i tamtejszym uczonym wyszło, że jest ich w liquidzie właśnie milion razy więcej niż w otaczającym powietrzu. No i jest ich także więcej niż w zwykłych fajkach. Brzmi zaskakująco, prawda? I szokuje. Tyle że na szczęście jest to trzecia prawda tischnerowska.
Już wyjaśniam w czym rzecz. Uczeni (nie znamy nazwisk, nie znamy danych z publikacji, wiemy tylko, że to ichni Baptist University) znaleźli w liquidzie do e-fajek od 3 do 500 ng/ml WWA. Czyli przeciętny chmurzący pochłonie powiedzmy 3 ml LQ, a więc od 9 do 1500 ng WWA (0,000 000 003 g – 0,000 0015 g) No i ktoś nazwiskiem Chung Shan Shan (podobno prof. biologii) stwierdza, że to jest milion razy więcej niż w powietrzu. Farsalinos zadał sobie nieco trudu i znalazł dane dotyczące WWA w powietrzu. Okazało się, że jest tam 48 ng/m3. Człowiek w ciągu doby przepuszcza przez siebie ok. 20 m3 powietrza, a więc wchłonie maksymalnie 960 ng WWA.
No to teraz porównujemy te liczby i wychodzi, że w liquidzie jest od 1% do 150% WWA w porównaniu z powietrzem. Jeśli ktoś chciałby sprawdzić, jakie są dane dotyczące WWA w żywności czy innych źródłach, polecam ten artykuł. Tam można też znaleźć dane, zgodnie z którymi w USA przeciętny człowiek NIEPALĄCY pochłania dziennie łącznie od 3 do 15 mikrogramów (czyli 3 000 – 15 000 ng) WWA.
Ale wracamy do Hong Kongu. Uczeni tamtejsi (napisałbym raczej może óczeni) znaleźli też WWA w zwykłych fajkach. I teraz uwaga: jest ich tam 5,6-6,3 ng/ml. Od razu mówię – nie wiem, jak wygląda mililitr zwykłego papierosa, bo to jakiś ichni wynalazek. Mają ciekłe papierosy czy ki czort? Przy okazji – jeden zwykły papieros zawiera mniej więcej 2200 ng WWA. Porównajcie sobie.
Zastanawiam się tylko jak szybko informacje o tym milionie trafią do mediów światowych. Na wszelki wypadek, ZBHM, napisałem ten tekst.